Świadek morderstwa. (Słomczyce)
Fragment książki Józefa Pieprzyka pt. „Wielkopolscy zacni i nicponie”. Opowiadanie „Świadek”.
(Na podstawie Pyzdrskich ksiąg sądowych)
Jest to z fabularyzowane opowiadanie na podstawie autentycznego zdarzenia, do jakiego doszło w Słomczycach.
Nie wiecie, co stało się w 1590 roku w Słończycach, zwanych dziś Słomczycami? Po tym wydarzeniu sługa ówczesnego dziedzica połowy tej wsi, Stanislawa Słoneckiego — Mikołaj Komodziński, nie mógł znaleźć miejsca dla siebie. Robota z rąk mu wypadała. Często miał przed oczyma ową nieszczęsną dziewkę. Ile razy do dworu zaglądał, tyle razy zdawało mu się, że wybiega ona z komory w zakrwawionej koszuli. Zjawę usiłował rękoma odpędzić sprzed czoła. Bywało, że śnił piec, z jego paleniska patrzyła na niego nieruchomymi oczyma głowa. Bił się wtenczas w piersi. Modlił się. Kilka razy się spowiadał. Nie pomagało. Bo ten jego pan, ten szatan wcielony, niepohamowany, kapryśny, lekkomyślny, mściwy bez granic. Jakiż szlachcic dałby mu córkę za żonę? Chyba na płacz, na piekło codzienne, na zmarnowanie. Nie wiem, o co właściwie poszło. Wpis do księgi grodzkiej nie mówi. Mogła być jedna z trzech przyczyn: albo Zofka Mariszewczanka urok rzuciła na niemniej zabobonnego dziedzica za jakąś wyrządzoną jej krzywdę; albo zadawał się z nią i była w ciąży, chciał więc się jej pozbyć; albo pod jakimś pozorem zwabił ją do komory w swoim dworze, aby sobie dogodzić, lecz rozpaczliwie broniła się, drapała, gryzła, za włosy odpychała, czym napastnika doprowadziła do szału. Sądzę, że to ostatnie tak go rozjuszyło, że wyrwał zza pasa nóż, nieposłuszną chamkę ugodził i omdlałą rzucił na podłogę. Wściekły wyszedł z izby. Właśnie w tej samej chwili, jakby innej stosowniejszej nie było, czekał na niego woźny z Goniczek. Nie namyślając się, intruza wyrzucił za drzwi, zaraz je zawarł na wrzeciądze. Nasz Mikołaj z rusznicą w ręku milczał na uboczu, aby słowem gniewu nie skierować na siebie. Z komory, opierając się rękoma o futrynę, wysunęła się Zofka w zakrwawionej koszuli. Chwiała się na nogach. Szukała wyjścia. Słonecki zdjął strzelbę ze ściany. Wymierzył. Nie wypaliła. Drugą wyrwał słudze. Hukiem wypełniła się cała komnata. Gdy się rozwiał dym, Mikołaj spostrzegł leżącą na podłodze dziewczynę. Jeszcze drgała. Życie z niej broniąc się uchodziło. Nie myślcie, że to koniec zbrodni. Słonecki wezwał parobczaków Jaśka i Piotrka, kazał im trupa wywlec z izby, rzucić w dół blisko wychodka, belkami zakryć i ziemią zasypać. Mikołaj jak oniemiały patrzył na ten bezbożny pochówek. Serce mu skamieniało. Zaraz z panem ruszył w drogę do innej jego wsi. Musiał mu przysiąc, że będzie milczał, o co właściwie poszło. I na tym nie koniec zbrodni. Zabójca — później Mikołajowi opowiedział ojczym wrócił sam jeden, przypilnował wydobycia zwłok z owej haniebnej mogiły i wypuścił na nie specjalnie wygłodzone harty. Ocalały tylko nogi i głowa. Kazał je wsadzić do pieca w izbie, niewątpliwie na spalenie, lecz tego słudzy nie zrobili, bo Mikołaj podczas swojego pobytu jeszcze je widział. Gdyby w czas zjawił się pan Marcin, upomniałby się o swoją poddankę, uzbroiłby swoich trzech chłopów, bo tylko tylu na swoich dwu i pół łanach posiadał, natarłby na krewniaka, zatłukłby, albo przed sąd zaprowadził, zapłaty za głowę żądając. Cóż — sądowi na dowód zabita była potrzebna, a tu już jej nie ma. Okrutnika, gdy do wsi przybywał, ludzie jak zarazy unikali. Kobiety za nim spluwały, żeby nieszczęście do nich się nie przyczepiło. Pacierze odmawiały, żeby zabójcę pokręciło, żeby szczezł jak pies, nie zaznawszy nigdy spokoju. Pana Boga prosiły o dobry wikt dla Zofki. Na Mikołaja pomstowały, że rusznicę podał, że nią nie zdzielił okrutnika. Sam sobie to zarzucał, Ale jak miał wówczas postąpić? Gdyby nie posłuchał, pan zarąbałby go na śmierć i kazałby tak samo jak ową dziewkę zakopać bez modlitw i księdza. A gdyby zmógł, zawleczono by go do kata, poddano torturom, poćwiartowano lub powieszono na szubienicy. Kto by się ujął za sługą? Chyba ta pokrwawiona podłoga. Truło go to. Jeść nie mógł. Nie sypiał. W jasnych plamach nocy widywał Zofkę. Wreszcie nie zdzierżył. Wstał przed świtem. Z kijem w ręce poszedł do miasta biskupiego, do Słupcy. Przechodni unikał. Pleban przecież na kazaniu pomstował na mordercę. Zdawało mu się, że wszyscy tu wiedzą i o jego współwinie. W pustym jeszcze kościele pomodlił się szczerze o odwagę. Potem śpiesznym krokiem wymknął się z murów miasta na drogę wiodącą do Pyzdr. Co robisz głupcze? Jak twój pan się dowie, podobny los ci przygotuje. Nie ujdziesz jego mściwości ! A jak nie pójdziesz, zeźre cię własne sumienie. Daj świadectwo prawdzie! Przecież żyje sprawiedliwość. Wahał się. Już chciał wracać, lecz przemógł siebie. Skryba na zamku w Pyzdrach zeznanie spisał.
Autor opowiadania:
Józef Pieprzyk.